Konstanty Kozakiewicz

Zmierzch rodzimych bogów

Legenda

 

 kozakiewicz       – Są u brodu – niósł się po gródku jęk przerażenia. Mężowie chwytali za maczugi lub dzidy i gnali zaroślami w stronę wzgórza, na którym widniała świątynia Swarożyca.

         U poczerniałych wrót stał już stary Przedbor z odkrytą głową w wieńcu siwych kędziorów, z toporkiem z brązu w prawicy. Obok kapłan w białej szacie dzierżył naręcze dzid. Nadbiegający szybko stawali opodal.

         Na dole za rzeką przez równinę zwaną Widoma, jako że z daleka wszystko na niej było widać, ciągnął sznur jeźdźców. Jedni z nich już brodzili w nurtach Pilicy i w śmiertelnej ciszy do uszu obrońców dochodziło rżenie koni.

         Zaledwie chwil kilka minęło, a już spoza zarośli, prawie u stóp stojącej gromadki, pojawili się pierwsi jeźdźcy. Jechali spokojnie z mieczami przy bokach i na okrzyk jednego z nich ustawili się półkolem przed świątynią. Zaległa złowróżbna cisza, obrońcy i przybyli rycerze zastygli w bezruchu.

         Stuletnie dęby otaczające świątynię zaszumiały ostrzegawczo. Ale już Przedbor oparł topór o odrzwia chramu, podszedł do czołowej grupy biało ubranych, z których jeden w niezwyczajnym nakryciu głowy miast miecza dzierżył w ręce krzyż.

         – Witam dostojnych gości – mówił schylając w ukłonie białą głowę. – Witam i tuszę, że przybywacie jako przyjaciele, którym obca jest wszelka nieprawość.

         Odpowiedział mu ten starszy krzyż dzierżący w dłoni, wyniośle i w dziwacznym mało zrozumiałym języku. Mówił chwilę i pojąć jedynie było można, że Swarożyc obalon być musi, a czciciele jego do rzeki wejść zniewoleni będą gwoli oczyszczenia z obrzydliwości pogaństwa.

         – Ostawcie nas w pokoju – prosił żarliwie Przedbor. Nasz dom – Wasz dom, ale bogów naszych tknąć nie pozwolimy.

         – Dziś gościnę nam ofiarowujecie – mówił ten z krzyżem – ale gdy nasi wysłańcy po trzykroć tu przychodzili, sami bez orszaku zbrojnych niosąc wam światło nowej wiary, to miast gościny, wyszczerzone kły waszych psów ujrzeli.

         Wzdłuż szeregu zbrojnych szczękały w zniecierpliwieniu miecze.

– Zdeptać nas możecie, ale nie zmusicie – ciągnął coraz głośniej Przedbor – abyśmy odstąpili naszych bogów, aby czcić drzewo złożone na krzyż.

         – Bluźni! – krzyknął donośnie starszy podnosząc ramiona z krzyżem w górę.

         W mgnieniu oka jeźdźcy pozeskakiwali z koni i dziesiątek mieczów godził w pierś starca. Powstał tumult i szamotanie wielkie, legł Przedbor u progu chramu, który wkrótce zapłonął jasnym płomieniem.

         Pojmanych obrońców na sznurach wleczono do bystrych wód Pilicy, aby dokonać na nich obrzędu chrztu. Za uciekającymi białogłowami i dziećmi gonili obcojęzyczni żołnierze.

         Po trzech dniach drużyna książęca opuściła gródek, jęli też wracać z lasów ciężko doświadczeni mieszkańcy. Prochy spalonego prastarym zwyczajem na stosie ciała Przedbora, spoczęły w glinianej urnie na wschodnim zboczu Góry Marzanny[1]. Do urny włożono poszczerbiony w walce toporek z brązu i pierścień. Kapłan Swarożyca słaniając się na nogach z odniesionych ran, po trzykroć uczynił zaklęcia, iż kto prochy te naruszy śmiercią rychłą zginie, a bliskim jego słońce blask odmieni.

         Minęło osiem brzemiennych w zmiany stuleci. Przyszedł wiek XIX. Potężny Bermond z Akwizgranu i nie mniej możny de Cocherille z Leodium[2]  od trzech lat budowali wielką fabrykę sukna w Przedborzu. Po Kongresie Wiedeńskim, na którym na zawsze zgasła gwiazda Napoleona, powstało Królestwo Kongresowe, które swym zacofaniem, tanią siłą roboczą i nieograniczoną możliwością zbytu wabiło możnych kontynuatorów wielkich manufaktur Zachodu.

         Cud to miała być nie fabryka. Z kompletu wielkich budynków, gmach główny o dwóch i pół piętrach wysokości, długi na łokci 100, kryty dachówką, wyposażony został w najnowocześniejsze maszyny tkackie. Do napędu użyto wód Pilicy. W tym celu powyżej miasta ujęto koryto rzeki w klamry potężnych tam, spiętrzono płynny żywioł i tak niespokojny i burzliwy puszczono bokiem w specjalnie zbudowanym kanale na wiorst dwie znajdującym ujście do Pilicy poniżej miasta. Płynąc wartko ujarzmiona woda rzucała się z szumem na szerokie i wielkie niemal jak skrzydła wiatraka koło podsiębierne, które obracając się majestatycznie na grubym wale dawało napęd całej maszynerii. W pobliżu stanęła kolonia pięknych domów dla mistrzów zagranicznych, okazały budynek administracyjny z kasynem i bilardami oraz posadzony został rozległy sad. Dalej w kierunku północnym na miejscu wyciętego lasu stanęła przeznaczona dla tubylczych robotników karczma zwana „Pohulanką”.

         W piękne czerwcowe popołudnie do kierownictwa budowy dano znać o wykopaniu skarbu i młody Zygfryd Bermond szybko udał się z mistrzem Johanem Thodynne w kierunku kamieniołomów na Majowej Górze. Robotnicy podali mu glinianą urnę, w której było trochę szarego popiołu, pokryte grynszpanem ostrze topora i pierścień.

         Bermond pochylił się nad naczyniem, popatrzył chwilę i nim Thodynne zdołał mu przeszkodzić, kopnął urnę z całej siły. Prysnęły skorupy, popioły rozsiały się po ziemi, lecz Bermond cofnął z sykiem nogę. Na szpicu buta pojawiła się krew.

         – Przeklęty toporek – zaklął. No nic – udawał wesołość – jutro się zagoi.

Thodynne zafrasował się.

– To urna z cmentarzyska pogańskiego – powiedział z wyrzutem. – Może obarczona groźnym jakim zaklęciem.

– Gwiżdżę na ich dziadowskie urny i zaklęcia, daj mi lepiej co do opatrunku.

Wieczorem stopa podobna była do kloca, chory rzucał się niespokojnie. Cztery pary koni gnały galopem w cztery strony do sąsiednich miast po lekarzy. Na trzeci dzień nim słońce zaszło, młody Zygfryd nadzieja rodu Bermondów, żegnał świat.

         Czterdzieści dwa gatunki sukna wyrabiała fabryka. Niekończące się sznury wozów turkotały po wyboistych drogach wioząc wełnę lub postawy pięknego materiału.

         Były też dni, że fabryka stała nieczynna: raz susza była przeszkodą, to znów nadmiar wody niszczył tamy na rzece. Uszkodzone dno wykładano dębowymi balami.

         – Złotymi dukatami wyłożę kanał, gdy będzie trzeba – wołał zapalczywie porywczy de Cocherille. Lecz koszty napraw rosły niepokojąco, wielkie koło wodne nie zawsze też mogło nadać bieg całej maszynerii i gdy jeden oddział pracował, drugi musiał odpoczywać.

         Wreszcie nadeszło bankructwo jako coś zupełnie naturalnego, fabryka stanęła, spółka rozpadła się. Przyszli nowi właściciele i nic nie przeczuwając, rzucili nowe kapitały.

         Linia kolejowa warszawsko-wiedeńska, w której budowę w roku 1843 pokładano ostatnią nadzieję, ominęła daleko Przedbórz, a młody powstający w mało znanej Łodzi przemysł włókienniczy, oparty na zastosowaniu machin parowych i korzystający z usług kolei, stawał się bezkonkurencyjny.

         Koło roku 1920 posiadłość pofabryczną kupił Karol Konopacki[3], człowiek zbliżający się do sześćdziesiątki, lecz bardzo ruchliwy i przedsiębiorczy.

Główny gmach był już bez dachu, bez sufitów, okien i drzwi. W jednopiętrowym budynku administracyjnym, najlepiej zachowanym ze wszystkich, zamieszkał nowonabywca z żoną i bratem.

Wkrótce Konopacki otworzył najlepszą w mieście piekarnię, którą prowadził jego brat piekarz z zawodu, sklep spożywczy oraz okazały kiosk sprzedażny. Codziennie wozy pieczywa i słodkich bułeczek, jakich nikt inny w Przedborzu nie wypiekał, szły na miasto i były rozchwytywane.

Aliści pewnej ponurej nocy listopadowej brat Konopackiego popełnił samobójstwo przez powieszenie się w głównym gmachu. Jakie były przyczyny targnięcia się na swe życie człowieka starszego i zrównoważonego, nikt nigdy się nie dowiedział.

Piekarnia stanęła, w jakiś czas później sklep i kiosk też zostały zamknięte. Konopacki zachwiał się, dopiero po dłuższym czasie z poprzednią energią pełen nowych pomysłów zakupywał różne maszyny i magazynował je, w czym był mu pomocny kuzyn Walerian Leski emeryt, który już od dłuższego czasu korzystał z jego gościny. Bujne to były pomysły: raz mówił o założeniu roszarni lnu, to o elewatorze zbożowym, innym znów razem o masowej uprawie pieczarek. Leski porażony w czasie uderzenia pioruna stał się dziwny i tajemniczy, a w końcu zwariował.

Konopacki walczył dalej sam, w jego pokrytej dostojną siwizną głowie mnożyły się coraz nowe pomysły, coraz bardziej fantastyczne, na realizacje których rzucał ostatki swych funduszów, aż pewnego dnia niedostatek zawitał w jego progi. I wtedy to otworzył ostatni interes w swoim życiu: sprzedaż materiałów budowlanych uzyskiwanych z rozbiórki budynków pofabrycznych. Zniknął główny gmach imponującego ongiś zakładu, zniknęły pomniejsze budynki, reszty zniszczenia dokonały we wrześniu 1939 roku walki między armią polską a niemiecką o przyczółek mostowy w Przedborzu, kiedy to i sam Konopacki pozostał bez dachu nad głową.

Tak przestała istnieć po przeszło stu latach fabryka sukna budowana wielkim nakładem sił i kosztów przez firmę Bermond i de Cocherille.

Przypisy:

  1. Obecnie Majowa Góra.
  2. John Cockerill, zob. http://psbprzedborz.pl/2010/04/cockerill-john/
  3. Konopacki Karol (1862-1950), zob. http://psbprzedborz.pl/2010/02/konopacki-karol-bronisaw/

**********

Fragment książki wydanej przez Towarzystwo Miłośników Przedborza w 2016 r.

Do nabycia w księgarni w Przedborzu lub korespondencyjnie: tmp.przedborz@gmail.com

kozakiewicz